żność za boki, że wdowa spłonęła z gniewu i niecierpliwości.
— W Imię Ojca! któż to pani mówił! kto to pani mówił! Toż nie bez przyczyny, nie bez kozery tak panią oszukują. On gospodarz! on gospodarz!
I począł znowu latając po pokoju, zagarniając i rozrzucając swych włosów kupkę, tak się śmiać, jakby śmiech ten niepohamowany nigdy nie miał ustać. Wdowa zacięła usta trochę gniewna.
— On gospodarz! — powtórzył stając nareszcie. — Przecież jak żyw nie był na polu chyba z chartami; całe dnie gra w karty! Stracił co gdzie tylko miał.
— Ale pan zapomina, że stryj był główną przyczyną jego strat, — przerwała pani Żacka.
Na te słowa Derewiański śmiać się poprzestał, i nagle przechodząc do smutno-poważnego tonu, rzekł powolnie:
— Ktoś widzę acani dobrodziejce androny tu poplótł o nim; a że te zapewne nie bez celu, czuję się więc w obowiązku powiedzieć jej o nim zimną a gołą prawdę! nic nadto, nie mniej. Chciej-że mnie asani dobrodziejka wysłuchać.
— Ja mówię z głosu powszechnego, nikt mi nic o nim nie mówił; — szepnęła tłumacząc się gospodyni.
— Ależ głos powszechny wcale inaczej mówi; muszę się więc domyślać w tym głosie szczególnego i interesowanego może, — odpowiedział Derewiański — proszę o chwilę cierpliwości. Rzecz się ma tak: Pan Alfred jest chłopiec bystry i zdatny, to prawda.
— Widzisz pan.
— Proszę wysłuchać do końca; zdatny i bystry, to prawda, ale zepsuty, zły i chytry w najwyższym stopniu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.