zawołała ekonomowa — damy temu rady. Dziękuję ci Fruniu za pana Alfreda; on ci to zawdzięczy... Nam potrzeba radzić.
Zamyśliła się jak dyplomata nad kartą Europy, i zwolna dymek puszczając, pół-słówkami się tylko odzywała.
— Fruniu... a pewnaż ty jesteś, że nasza panna kocha się w tym chrząszczu Bolesławie?
— Nie ma wątpliwości; wozi jej książki, które ona nosi przy sobie jak relikwie. Przyjedzie, to się nagadać nie mogą; zresztą widziałam ich we dwoje to dosyć... z oczów im patrzy, że się kochają.
— A pana Alfreda?
— Źle przyjmuje, to widoczna.
— Źle, — uśmiechnęła się Teresa — a! cóż robić! —
Kończyły te słowa, gdy w sieni ktoś zapytał?
— Jest pani? — a potem ciszej: — Sama?
— To on! — rzucając się do drzwi krzyknęła Teresa.
— Kto?
— Alfred!... Ruszaj Fruniu i nikomu nie mów nawet, żeś tu była; musimy się z nim naradzić.
Nie dopuszczając wejść do pokoju przybyłemu, pani Boikowska narzuciła na siebie mantylkę i wybiegła przeciw niemu.
— Nie trzeba, żeby cię tu widzieli, — rzekła mu do ucha — jedź sobie, wyjdę gdzie wiesz i tam się rozmówimy.
— Nie ma pana Boikowskiego? — spytał głośno Alfred.
— Nie ma, pojechał.
To mówiąc wybiegł, siadł na konia i ruszył z dziedzińca.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.