— Nie dbam ani o oczy, ani o języki ludzi.
Pan Boikowski mówił coraz mniej śmiało i z rozgniewanego tonu przeszedł w smutny: ona coraz się bardziej zaperzać zaczynała.
Pobiegła nareszcie do izby, wołając na Motrunę, żeby jej fajkę podała, i położyła się zadąsana na kanapie.
— Patrzcie, — mówiła — myśli mną kierować jak mu się podoba! myśli mi zabronić chodzić gdzie i jak chcę! O! nic z tego nie będzie.
Boikowski milczał.
— Ale tu był pan Alfred, a pani... wyszła zaraz po nim.
— Zaraz po nim i do niego, jeśli chcesz wiedzieć... tak, do niego; byliśmy razem pod laskiem...
— A! to tak! — rzucił się gniewnie mąż. — Tak! pani się nawet nie kryjesz?
— Nie kryję się, patrzcie! Ja temu próżniakowi robię interesa, a on mi się wywdzięcza wyrzutami.
— Interesa! możnaby je robić inaczej! nie w lesie po nocy!
Teresa zamilkła, wzięła podaną fajkę i kazała przynieść świecę.
On chodził i mruczał; trwało to może ćwierć godziny; wreszcie zbliżył się, stanął i rzekł:
— No, wytłumacz-że mi się.
— Nie mam ci się z czego tłumaczyć; robię i robić będę co chcę...
— Ale cóż to była za ważna narada?
— Nie wart jesteś, ciasna głowo, żebym i o tem mówiła.
— Tereniu kochana! — odezwał się prosząc ekonom.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.