Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/104

Ta strona została skorygowana.

W takiém położeniu jak dziś jest ojczyzna nasza, możnaż obojętnie patrzeć na te igrzyska u brzegu przepaści, na te trupie romanse nad trumną, na tę stypę ogłupiałych starców, zepsutych kobiet i rozwścieczonéj młodzieży.
Krew mi uderzyła do mózgu i... powiedziałem im słowa prawdy. Nazwano mnie jakubinem, zawołano tchórz... powiedziałem nazwisko... musiałem. Cofnąć się nie godziło.
— Ale cóż teraz poczniesz? — spytał Stefan — jesteś zgubiony.
— Nie było mi przedtém lepiéj na świecie — zawołał Konstanty — jestem sierotą, ubogim, resztki majątku wydarła mi chciwość krewnych; nie mam nic do stracenia, będę czoło stawiał biedzie jak nawykłem, a stanie się co Bóg da.
To mówiąc, Konstanty uściskał brata, i podparłszy się na łokciu zadumał.
— Przynajmniéj na czas jakiś wyjedź z Warszawy.
— Tak! żeby powiedzieli, żem uląkłszy się ich, uciekł! A! co z tego to nic nie