się rozwiązał i — słuchaj Stefuś — nie ja przemówiłem, ale coś przemówiło przezemnie. Gdy ten duch, co mnie ożywiał, ustąpił, zdziwiłem się sam sobie, żem mu za narzędzie służył. Wierzysz ty temu? rozumiesz...
Stefuś się uśmiechnął.
— Napiłeś się burgunda?
Kniaź smutno nań spojrzał.
— Miałem kieliszek w ręku, to prawda, ale ci słowo daję, ani kropli wina w ustach... powietrze chyba téj sali przepojone wina wyziewem i mnie spoić mogło... Ale nie czułem się oszalałym, owszem niemal zimnym i zastygłym mimo gorączki oburzenia. Oczy moje widziały daléj, niż chmurne opojów, co mnie otaczali, źrenice. I dość tego... mówmy o czém inném. Stefuś niech siada za stół i bawi się papierami familijnemi, bo go czém inném rozerwać nie mam, a ja ubiorę się i... pójdziemy do Saskiego Ogrodu, aby w téj dziurze nie siedzieć... tam przynajmniéj znajdziemy trochę powietrza...
— Jeśli gdzie wśród Warszawy jest
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/106
Ta strona została skorygowana.