Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

réj godzinie po ogrodzie przechadzały, a nie zbywało im na dworze...
W rannéj godzinie, gdy dwaj młodzi bracia wchodzili do ogrodu, był on jeszcze prawie pusty, kilka kobiet starannie zakwefionych przesuwało się bojaźliwie ulicami bocznemi, kilku panów skromnie przybranych krążyło tu i owdzie, jakby czatując na kogoś, i kilku starych wieśniaków, nawykłych do rannego wstawania, szukało tu cienia, zieloności i błogich przypomnień rodzinnéj wioski. Tu i owdzie przesuwał się mnich spiesznym krokiem dla skrócenia drogi przechodzący to miejsce osławione.
Pusto było, cicho, spokojnie... ptaszki nawet, wiejskie wróble bezwstydne, natrętne, nieobawiające się ludzi i zdające się drwić z nich tylko, gwarzyły z niesłychaną szczebiotliwością korzystając z chwilowéj ciszy.
— Jedyne to miejsce w Warszawie, — rzekł kniaź Kurcewicz do Stefusia, którego ujął pod rękę, — które lubię rankami nawiedzać... ale wcześniéj niż dzisiaj...