Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

tówkę... a zyskałeś sobie nieprzyjaciół tylko...
— Nie mów mi o dniu wczorajszym. Co się stało... darmo! nie powróci. Czuję, żem postąpił poczciwie choć głupio i zniosę za to karę... a teraz chodź ze mną na kawę.
Stefan się zarumienił mocno, zawahał.
— Ale, prawdziwie, — rzekł, — bardzo ci dziękuję, jestem po śniadaniu, kawy nie lubię i pić nie będę.
Konstanty mu w oczy spojrzał, rozśmiał się i po ramieniu poklepał.
— Ja cię znam ptaszku! — zawołał, — myślisz, że już nie mam grosza w kieszeni i ostatni może chcę użyć po polsku na wspaniałomyślną gościnność. Otóż mylisz się, patrzaj, — dodał wyjmując z kieszeni talara i dwa obcięte dukaty, — patrz, licz i admiruj... dwa czerwone złote i bity talar...
— Zkąd! — zapytał Stefan.
— Od mego jeneralnego kasjera... pana Grzegorza Metlicy...
— Znowu pożyczone? — zawołał Stefan.