Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

na jego męzkiéj twarzy, która pobladła nagle i okryła się krwawym rumieńcem.
— Otworzyliście mi oczy — rzekł. — Społeczność nasza jest już tak wyrafinowanie zepsuta, iż może szukać pobudki czynu młodego biednego człowieka w takiéj rachubie nikczemnéj. Ale jak to naprawić?.. jak temu zapobiedz?
— Ależ — przerwał Stefan gorąco — jeszcze nie mamy dowodu, ażeby to takim sposobem sobie tłómaczyć miano.
Siemionowicz zagryzł usta i spuścił głowę... głos zniżył.
— Czuję się w obowiązku — rzekł — jako pokrewny powiedzieć wam całą prawdę. Ja nie byłbym nigdy téj myśli powziął sam... jestem tylko odgłosem tego, co słyszałem wczoraj na sali redutowéj po wyjściu waszém; a dziś z rana...
— Chodźmy ztąd, chodźmy na świeże powietrze, — zawołał Konstanty; — ja się tu duszę... Przejdźmy się aleją.
Stefan pospieszył zapłacić, a że p. Siemionowicz wcale nie miał ochoty opuścić ich, razem we trzech wyszli w główną