ulicę. Konstanty, z głową zwieszoną na piersi; Stefan, pocieszając go po cichu; kuzyn, z miną kondolencyjną najlepszego tonu i najświeższéj mody.
Milczeli zrazu wszyscy...
Ogród zaczynał się zaludniać powoli, kilka pięknych dam przechadzało się między cienistemi drzewy. Los chciał był w téj chwili właśnie śliczna blondynka, w trzewiczkach na korkach, które jéj maleńką nóżkę czyniły mikroskopową, w rannym stroiku, uszytym jakby z skrzydeł motylich i kwiatów rano rozkwitłych, w kapelusiku pasterskim, z przecudownym mopsikiem na jedwabnym sznurku... szła wprost naprzeciw trzech kawalerów. Zdaleka już zaczynała im się przypatrywać, a do Siemionowicza uśmiechać, jak dobra znajoma. Zamyślony Konstanty jeszcze tego zjawiska cudnego nie spostrzegł i nie miał czasu rzucić się w bok, aby go uniknąć, gdy głosik pieszczony, srebrzysty, wyuczenie melodyjny, zabrzmiał mu jak grom nad uchem...
— Bon jour Comte!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/126
Ta strona została skorygowana.