Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

go za ręce — daj mi słowo... ja proszę...
Siemionowicz spojrzał błagająco... Konstanty skłonił głowę... odmówić nie było sposobu. Gietta zaczęła bić w dłonie, a mops szczekać niewiedzieć czego...
— A! — zawołała nagle, obracając się do Stefana — a pan?
Kadet się skłonił.
— Pani starościna daruje, ja muszę wracać do koszar...
— O! jakże mi żal!
Ale z tonu wyrazów nie znać było żalu. Podała rękę Konstantemu, który ją pocałował wedle obyczaju, i drobniutkiemi kroczkami pobiegła żywo do domu... ciągnąc za sobą Siemionowicza, który obiecał się stawić w Marywilu po Konstantego o naznaczonéj godzinie.
Gdy Stefan z bratem sam na sam pozostał, a piękny ptaszek odleciał, spojrzeli sobie w oczy dwaj chłopcy, nie śmiejąc słowa powiedzieć. Konstanty potarł ręką czoło, jakby chciał z niego wspomnienie przygody swéj zetrzeć. Wszystko, co mu się trafiło od wejścia do tego nie-