szczęsnego ogrodu Saskiego, zdawało się snem niemiłym... prąd jakiś go unosił niewiedzieć dokąd... mimowoli. Gniewał się na siebie, że nie miał dość siły, by mu się oprzeć. Stefan patrzał na niego z podziwieniem i politowaniem.
— Chodźmy, — rzekł, — lękam się już tu dłużéj zostać, aby nowego jakiego Siemionowicza i drugiéj starościny nie spotkać... chodźmy...
— Chodźmy... — powtórzył gorączkowo Konstanty, — jestem jak w obłędzie...
— Trzeba się dobrze namyśleć, — dodał Stefuś, — daruj mi, że młodszy od ciebie, mięszam się do dawania rady... ale twoje położenie...
— Nie mów mi o niém, czuję, że się pogorszyło i skomplikowało, — zawołał Konstanty, — wszystko to mieć może dla mnie najnieprzyjemniejsze następstwa... straciłem głowę... I ten Siemionowicz, licho go tu przyniosło! Kto go prosił, aby mnie swéj starościnie prezentował?..
Ale prawda, Stefusiu, — zawołał nagle Konstanty, — że jest cudownie piękna!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/132
Ta strona została skorygowana.