Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

— Nie wiem, — rzekł zmięszany Stefan, — ledwiem na nią śmiał spojrzeć, przeląkłem się jéj tak, żem już oczów nie mógł podnieść. Na mnie zrobiła wrażenie czegoś groźnego... strasznego...
— Masz słuszność, piękność jéj przeraża.
— Mówmy o tém co ciebie dotyczy, Konstanty, — począł z żywością młodzieńczą Stefuś, — wiesz, jak ja cię kocham, idzie mi o to, abyś się nie zaplątał.. Pomyśl, czy po wczorajszém twém wystąpieniu wypada ci dziś wchodzić właśnie w ten świat, który wczoraj potępiałeś tak głośno?
Konstanty chwycił go za rękę.
— Zgadłeś myśl moją, ja się tém męczę... ale dałem słowo! dałem słowo! Muszę być... i być nie kim innym, tylko tym cenzorem i wieszczbiarzem nieszczęścia, jakim mnie wczorajsza chwila natchnienia uczyniła. Nie dać się usidlić, ułagodzić, złamać... a! Stefanie...
— To dosyć... rozumiesz obowiązki położenia swojego, — rzekł Stefan z zapałem, — wracajmy na Marywil...