szedł powoli z tego domu, rad że się to męczeństwo skończyło.
W tym samym dziedzińcu, na którego piętrze zamieszkiwało biedne książątko wywłaszczone, pan Grzegórz Metlica na dole miał pryncypalną garkuchnię, źle mówiemy, prawdziwą owych czasów restaurację, w któréj stół był staropolski. Słynęła ona u przejezdnych, nawykłych do wiejskiego jadła swemi barszczami z uszkami, kapuśniakiem z wędlinką, zrazami, husarską pieczenią; a w piątek i sobotę nie gotowano tu nawet z mięsem. Jedzenie było czyste, zdrowe i nie drogie, trunki nie wyśmienite ale czyste, piwo szlacheckie, saskie, nawet angielskie, które na ówczas do kosztowniejszych należało napojów i węgrzynek zieleniaczek. Wytwornego podania, jak na Tłumackiém tu nie znalazłeś; bielizna była gruba, talerze fajansowe, ale gospodarz pilnował czystości i usługi troskliwéj, a porze obiadowéj zdjąwszy białą szlafmycę, zwykł