Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

— Zobaczymy.
Zbliżył się ktoś poważniejszy, rozmowa się przerwała.
W drugim kątku sali szeptało innych kilku młodzieży.
— Wiész o zakładzie?
— O jakim?
— Beppo się założył z księciem, że w biały dzień przejedzie przez Warszawę Krakowskiém przedmieściem i Nowym światem, stojąc w whisky swém i powożąc czterema końmi... całkiem nagi.
— To nie może być!
— Słowo honoru.
— Nie dotrzyma zakładu.
— Dotrzyma, ręczę. Mignie zdumionym oczom jak błyskawica... i dowiedzie, że dla tężyzny nie ma niepodobnych rzeczy.


Pomimo wielkiego zwycięztwa swego, dlaczego starościna, to wesołe ptaszę, była tego wieczora jakby nieswoja, i wygadawszy się, wyszczebiotawszy, skarzyła się na ból głowy, na nerwy... niktby się był nie domyślił.