chłopak, na którym oczy wszystkich spoczęły.
Piękniejszego mężczyzny wymarzyć było trudno, począwszy od twarzy świeżéj, wesołéj, rysów dosyć regularnych, o oczach czarnych ognistych, wszystko w nim było jakby na wzór Apollina belwederskiego ulane. Strój, który miał na sobie, wyszywana bogato srebrem kurtka i obcisłe spodnie malowały kibić, któréjby kobieta mogła pozazdrościć. Ruchy miał pełne wdzięku i zręczności, a mimo piękności téj cała postać nosiła na sobie piętno siły. Twarz uśmiechnięta ironicznie nieco, weselem i tęsknicą na przemiany, jak niebo wiosenne słońcem i chmurkami się przyoblekała... Powitał króla z uszanowaniem, panie z wielką grzecznością. Marszałkowa uśmiechnęła mu się przyjacielsko. Marszałek podał rękę.
— Beppo, przychodzisz jak wilk, o którym była mowa...
— Naturalnie źle mówiono...
— Bardzo źle...
— Do tego przywykłem, et je ne m’en
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/210
Ta strona została skorygowana.