przyszłość; czuł się ciężarem światu i sobie, w położeniu fałszywém. Z trochą odwagi można było wynijść z tego... rzucić proces na łaskę Bożą, Warszawę, ukryć nazwisko i pójść pracować i służyć wojskowo, dobijać się bytu o własnéj sile. Myśl ta uśmiechała mu się coraz bardziéj, czuł, że ją wykonać potrafi. Nie chciał dłużéj ciężyć biednemu Metlicy, wieść życie dręczące i puste... tylu przecież ludzi potrafiło się dorobić czegoś... czemużby nie on.
Wśród tych dumań gwałtowne pukanie do drzwi słyszeć się dało niespokojne, bojaźliwe; podbiegł, by je otworzyć i czarno ubrana, zakwefiona kobieta wpadła jak piorun do izdebki... Nim zdołał wyjść z podziwienia, nieznajomy ów gość zaryglował drzwi żywo z obawy może, by kto nie nadszedł, chwycił zasłonę i bladą twarzyczkę starościny mu ukazał.
Trzpiot był tak sam przestraszony i wylękły, że słowa wyrzec nie mógł, drżał, w oczkach kręciły się łzy... Konstanty osłupiał... Starościna chwyciła go za rękę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/217
Ta strona została skorygowana.