Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/218

Ta strona została skorygowana.

— Książę, zawołała — nie sądź źle o mnie, sprowadza mnie tu litość nad twém położeniem, chęć poradzenia ci. Sama czuję, że popełniam szaleństwo, że się kompromituję, ale mi cię żal tak bardzo.
W istocie postać, głos, ruchy zdradzały tak żywo sympatją, że największy sceptyk dałby się był nią uwieść.
Książę był rozczulony... pierwszy raz w życiu spotkała go tak dziwna oznaka, współczucia, w głowie mu się zawracało; nie wiedział co powiedzieć, co zrobić z sobą, załamał ręce.
— A! pani! czyżem ja godzien... tego...
— Mój Boże! — szczebiotała rozglądając się po pokoiku starościna — to książę tu mieszkasz..? w téj izdebce... A! pozwól mi być dla siebie siostrą — mówiła coraz żywiéj — nie gniewaj się na mnie, że ci chcę dopomódz, nie myśl, żem... płocha zalotnica... przyjmij odemnie pomoc... zwierz mi się...
Sama nie wiedziała co mówiła, Konstanty stał przed nią jak winowajca; ile razy zastukało co w korytarzu, trwożył