Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/233

Ta strona została skorygowana.

tał jednego i drugiego, ruszeniem ramion i śmiechem mu odpowiedziano tylko.
Stary szlachcic, który z boku dosłyszał pytania, odezwał się:
— Kat ich wie... jakaś tajemnica, od nikogo się nic dopytać niepodobna... ale coś jest! coś jest...
Ludzie szeptali między sobą tajemniczo, niektórzy powtarzali głośniéj:
— Bałamuctwo! ktoś zamyślił, ażeby pozwodzić, przecież to nie prima aprilis...
W téjże chwili od Krakowskiej Bramy dał się słyszeć krzyk, który jak szum wichru poszedł po tłumach... W oknach kobiety pozasłaniały oczy wachlarzami, chustkami; ciekawi cisnęli się włażąc jedni drugim na ramiona, w tłumach zakipiało, ruszyły się, zawrzały... Kniaź odwrócił głowę i ujrzał odkryty powozik lekki, cztérma końmi siwemi zaprzężony, na którego przedzie stał jak rzymski gladjator nagi, młody, piękny mężczyzna... W rękach trzymał z wdziękiem ujęte wodze rozhukanych rumaków, które pędziły spienione, zziajane, oszalałe od okrzyków...