— Ale to przecież zakazane, toby było śmieszne... mieszczańskie, chłopskie. Chciałeś się WPan kochać we mnie, naówczas nie trzeba się było żenić...
Staroście uśmiech osobliwszy po ustach przeleciał... zamilkł... ruszył lekko ramionami, przeszedł się po salonie, spojrzał na zegarek.
— Dzień prześliczny, wiosna cudowna, a tu się trzeba zamknąć między czterema murami i nudzić nad rozbieraniem jakichś kwestji prawnych, konstytucyjnych, politycznych i słuchać mów i popisów elokwencji... A! gdyby nie książe... gdyby nie... o! uciekłbym ztąd dawno porwawszy moją panią — za granicę...
— Tak, aby podróżować w cztery oczy! — przerwała ruszając ramionami. — Zawsze ten nieszczęśliwy romans, którego ci z głowy nie mogę wybić...
— Z serca, — poprawił starosta i zabierał się wychodzić.
— Śmieszny jesteś jak nikt! — zawołała Gietta... Wyciągnęła jednak śliczną rączkę, dając mu ją do pocałowania...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/26
Ta strona została skorygowana.