Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

cego, wracającego, po dziesięciokrotném pożegnaniu zatrzymać aż do północy, na to odpowiedzieć nie umiemy. Przybrała osobliwszą postać mentora, nauczycielki, doradczyni, co ją upoważniało do bardzo i nadto poufałych nawet zbliżeń do pupila. Musztrowała go, śmiała się, wypytywała... zawróciła mu głowę, zburzyła nieszczęśliwego, spaliła na węgiel, ale tego, czego się spodziewała, żeby się na chwilę zapomniał i wyszedł z granic pewnych przyzwoitości, nie potrafiła dokazać. Konstanty smażył się na stosie zapalonym jéj wejrzeniami, ale wycierpiał stoicko. Północ biła. Starościna rzuciła nań wejrzenie prawie gniewne... Dobra noc... Kniaź ledwie dotknąwszy ustami jéj ręki, uciekł.
— Nie, to człowiek kamienny! — zawołała po odejściu jego rzucając się na kanapę, — ale zobaczemy!
Ostatni wyraz gróźb był pełny.
Noc była cicha i piękna, ale ciemna; powietrze wiosenne, deszcz ulewny oczyścił rynsztoki i ulice Warszawy oddawna