Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/268

Ta strona została skorygowana.

skłonić go potrafił, ażeby usiadł i jaśniéj mu przygodę opowiedział.
— Co ja ci mam mówić, — ryknął ojciec — Wszystko się zamyka w tych kilku słowach: Niema Julki! a gdyby dziś wypadek mi ją powrócił, już nigdy Julki nie będzie. Przywlecze się do domu istota obca, którą zwalało dotknięcie zbrodniarzy... któréj ja nie uznam za dziecko moje... Po co mi dziś starać się o byt, o przyszłość, na co pracować? dla kogo?..
Cóż było odpowiedzieć ojcu rozżalonemu?..
— Byliśmy ślepi, — mówił Metlica, — ale któżby się mógł spodziewać, ażeby niepoczciwy złodziéj porwał się na tę istotę niewinną, ufną, którą tak łatwo oszukać było?.. Julka chodziła sama do kościoła... tu włóczyło się do tego obrzydłego traktjeru, który jest przyczyną całego nieszczęścia... ludzi tylu... nie pilnowaliśmy dziecka. Któż zresztą od rabusia i zdrajcy dopilnuje i kto tych paniczów przeniknie sztuki? Oni to mają we krwi