Starosta zbliżył się, usta do niéj przycisnął i cicho szepnął:
— Żeby w tak cudnéj istocie nigdy nie przemówiło serce! a! to być nie może... żeby ona nie poczuła miłości i nie zapragnęła jéj odwzajemnić...
Starościna śmiała się...
— Gdyby kto nas posłyszał! — rzekła, — całe miastoby się śmiało...
Nagle młody pan podniósł czoło zarumienione, i głosem pełnym wzruszenia odezwał się:
— I miałoby słuszność, miałoby stokroć słuszność... bo w istocie ja jestem w najwyższym stopniu śmieszny... a pani...
— A ja? a ja? — gorączkowo spytała zrywając się z siedzenia żona, — a ja?.. dokończże...
Ale gdy to mówiła, starosta już był się ukłonił nisko i pośpiesznym krokiem wybiegł za drzwi.
Gietta rzuciła się na sofę zniecierpliwiona, oczy zwróciła na sufit, wśród którego owalu tłuste amorki igrały wśród opalowych obłoczków.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/27
Ta strona została skorygowana.