pospiesznie, rachując na konia, którego w krzakach zostawił.
Koń i żydek stali wszakże daléj, niż się spodziewał, a Julja była omdlewająca; co chwilę mogli nadbiedz ludzie i puścić się w pogoń za zabójcą... Unosząc ciągle nieszczęśliwą biegł Konstanty dobre staje, dopóki nareszcie nie zobaczył białego, który doń rżał i rwał się z rąk przestraszonemu chłopcu. Nie było do stracenia minuty, koń silny, jeździec dobry, biedne dziewczę nie wiele mogło zaciężyć, wsadził ją więc na siodle z przodu, sam jakkolwiek uczepił się na Bucefale, rzucił żydkowi talara i kazał mu biegiem prowadzić się do gościńca.
Poczciwe stworzenie, jak gdyby czuło potrzebę pośpiechu, gorąco poszło z miejsca i ściany białéj chaty, przed chwilą wesołego gniazdeczka znikły im z oczu.
Julja nie mówiąc słowa płakała, Konstantemu biło serce jednym wyrazem: Zabójca:
Stał się nim mimowolnie, sam prawie nie wiedząc jak; w obronie córki swego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/289
Ta strona została skorygowana.