Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/293

Ta strona została skorygowana.

— Przez kogo?
Kniaź wymówił imię.
— Puściłem się w pogoń, uratowałem ją; leży tu omdlała, zmęczona. Ja nie mam prócz jednego znużonego konia. Zlituj się pani, zabierz ją i dowieź do Warszawy! Uczynisz mi dobrodziejstwo, za które całe życie moje wdzięczny ci będę.
— Gdzież ona jest? — odezwała się kasztelanowa.
— Aż dotąd musiałem ją wieść na koniu; daléj niepodobieństwo.
— Najchętniéj, mości książę, wezmę was oboje.
— Nie, mnie mój koń dowlecze; ja muszę się skryć.
— Skryć?.. dlaczego? — spytała kasztelanowa, spoglądając na niego.
Kniaź spuścił oczy; nie chciał powiedzieć, że był zabójcą; ale po rysach jego twarzy poznała kobieta, że więcéj pytać go nie powinna.
Z troskliwością dobrego serca, które samo cierpiało, kasztelanowa pospieszyła naprzeciw Julji, podała jéj rękę i płaczącą