Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/301

Ta strona została skorygowana.

godziny porannéj ledwie się można było przecisnąć.
Dziękując Bogu, że mu się udało w pierwszéj chwili ujść pogoni, książę z koniem naprzód pospieszył do koszar kadeckich... Tu już o téj godzinie młodzież była na nogach i choć na chwilę mógł Stefana widzieć i uścisnąć. Rachował na to, że Julja już musi być w domu u rodziców. Stefan przez odźwiernego wywołany pospieszył i na widok brata wybladłego, przerażony rzucił mu się na szyję.
— Mam tylko chwilę, by cię pożegnać — rzekł książę — nie dopytuj mnie, uściśnijmy się, bo Bóg wié, kiedy się zobaczymy.
Stefan nie śmiał w istocie zadać pytania.
— Nie dotykaj mnie nawet — rzekł po chwili Konstanty — jestem zabójcą; ten, który Julkę pochwycił, nie żyje.
— Pojedynek?
— Nawet nie pojedynek... Zuchwalec chciał mnie uderzyć, strzeliłem i zamordowałem go. Ścigają mnie, ciało wiozą