Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/302

Ta strona została skorygowana.

do obdukcji do Warszawy, za kilka godzin cała liczna rodzina zabitego pójdzie do króla, do sądów upominać się o głowę moją. Nie wiem co pocznę... Stefanie, do widzenia.
— Czekaj — zawołał brat — jeśli idzie o ukrycie się... któż wié, najbezpieczniéj możeby tu było.
— To nie może być! nie! idę do Metlicy, do mecenasa... potém dam ci znać. Koń mnie ocalił... nie ma takiego drugiego... stoi u wrót, każ go właścicielowi odprowadzić.
Nie chcąc być postrzeżonym w ulicy, wziął książę pierwszego fiakra, który się nastręczył, i popędził do Mokotowa. Dzień był już dobry. W dworku najętym przez Grzegorza zastał drzwi otwarte, stary do dnia był wyszedł i siadł pod lipami zapłakany. Ujrzawszy kniazia porwał się i podbiegł; znać było, że o Julji i losie jéj nie wiedział jeszcze.
Po staréj, zmarszczonéj twarzy Metlicy nie stworzonéj na to, aby ją łzy oblewały, wyciosanéj jak maskaron kamienny