Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/317

Ta strona została skorygowana.

plecom poprzedzających whisky... niektóre rumaki wspięły się, jakby na wstrzymane nagle wózki wpaść miały... Cały pochód stanął, a tylko przodownicy mogli sobie zdać sprawę z téj przeszkody, która zatamowała jazdę dalszą.
Naprzeciw téj wesołéj bandzie szedł Krakowskiém Przedmieściem inny pochód nie wesoły wcale... Na ogromnym wozie okrytym dywanami wieziono trupa... Nie widać było ani twarzy jego, ani stroju, całun tylko przez drogę opadając, odcisnął na sobie białą postać umarłego: złożone ręce, złamane nogi, pierś wpadłą i twarz zagadkową...
Przy wozie jechało kilku ludzi ze zgasłemi pochodniami, szła służba milcząca, gromadzili się niespodzianie powołani krewni nieboszczyka.
Dziwnym trafem losu zabity należał właśnie do tego grona karnawałowego, które nie wiedząc o zgonie, spotykało go zamiast żałoby klaskaniem z biczów i śmiechem...
Po twarzach przytomnych powlokły się