marszczona o drobnych wciśniętych głęboko oczkach siwych miała wyraz szczególny, po którym łatwo było odgadnąć, że nie był zupełnie przytomnym. Skłonił się bardzo grzecznie, postawił świecę, kiwnął głową, potarł wąsa i zamiast odejść, siadł na stołku. Patrzał i uśmiechał się.
— Pan mnie nie zna? — spytał.
— Nie.
— A ja jegomości znam, — rzekł tajemniczo, — to jest... znałem, jakem był żywy, rodziców księcia...
— Jakto? — podchwycił Konstanty, — kiedyś był żywym?
— A tak, tak, excellentissime, bo mnie dawno temu moskale zamordowali i odtąd chodzę po świecie niby dusza pokutująca.
— A cóż tu robisz w więzieniu?
— Niby czekam sądu, bo powiadają, żem kogoś zabił, ale to bajka. Co się tyczy świecy, którą przyniosłem, uczyniłem to na prośbę mego przyjaciela klucznika, który ex re prywatnych interesów oddalił się do miasta... On mnie zna, że ja je-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/340
Ta strona została skorygowana.