— A ja musiałem się do harmonji z nim dostroić, — uśmiechając się rzekł Jan. — Wy, co się zajmujecie polityką, nie macie czasu żyć... ja... tylko o tém myślę... Żal mi was.
— Zazdrościm wam, — rzekł Niemcewicz, — ale gdyby wszyscy żyć chcieli, ktoby w kuchni gotował?
— Może pan Bóg, — odpowiedział Jan Potocki, — i kuchnia mogłaby być niezgorszą wnosząc z reputacji kuchmistrza...
Wszyscy się rozśmiali.
— Ale cóż chcecie! — mówił wesoło Jan, — są ludzie, coby po polityce płakali. Nie ja... Jedni lubią ostrygi, drudzy politykę...
— Cóż słychać o balonie? — spytał Niemcewicz.
— Lecimy z Blanchardem, — rzekł Jan — stanowczo przyrzekł mi, że mnie bierze z sobą. Ziemia ciekawą być musi, gdy się na nią patrzy z góry... Ja i mój pudel musimy sobie pozwolić téj satysfakcji.
— Pudel także? — spytał Kołłątaj.
Jan Potocki spojrzał bystro.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/376
Ta strona została skorygowana.