Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/38

Ta strona została skorygowana.

Cicho odpowiedziała starościna:
— Wszystko! wszystko...
Starzec zamilkł... oczekiwanie zwiększało trwogę... Powoli się namyślał, pochylił twarz, oczów ni ust dojrzeć nie było można, dźwięk głosu dziwny, jakby na maskaradzie, wychodzący z pod kartonowéj pożyczanéj twarzy, uderzał pożyczoną intonacją.
— Przeszłość różowa jak jutrzenka — mówił powoli — gniazdka z puchów złotych usłane... niebo jasne, zielone nad gniazdkiem gałęzie, pachnące kwiaty, ranek wiosenny, promienisty... szczęśliwy... Ale to najgorsze poranki, gdy słońce się obietnicami oświadcza i pogodą, gdy wstaje wcześnie... gdy na niebie nie ma ani białéj chmurki, ani mgły szaréj... takiemu życiu, co się zaczyna piosenką — biada! biada! biada...
Ręka drżéć poczynała.
— Serce twe kochać nie umié... nie cierpiało, nie otworzyło się, zasklepiło. Śmiejesz się z rozpaczy, odpychasz wielbicieli, posługujesz tłumem, bawisz cier-