Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/380

Ta strona została skorygowana.

by wyszły ze swéj kryjówki... dwaj ludzie łachmanami okryci, w koszulach brudnych, bosi i pijani... Oba oni od pół roku nie widzieli chaty rodzinnéj, zamiatali ogród, czyścili sale, a dla zalania tęsknoty upijali się rano i dolewając przez dzień, dożywali tak nocy.
Były to machiny do pracy, była to para bydląt, którą służba liberyjna mniéj może jeszcze warta, pomiatała jak niebożém stworzeniem... Rąbali drwa do kuchni, nosili wodę, zamiatali po koniach i ludziach... wreszcie, jak teraz, ze swéj jamy patrzali na ten błyszczący świat i nie uczyli się go kochać oczyma...
Obok tych istót ludzkich wybranych, z wejrzeniem jasném, z uśmiechem na ustach, z perłowemi ząbkami, z warkoczami złotemi, tych ludzi dwoje ledwie wyglądało na ludzi... Twarze mieli pożółkłe, wejrzenie osowiałe, usta spieczone, ciało popadane od pracy, na grzbietach reszty koszuli, na nogach obuwia reszty... Przez szparę w ścianie wciskał się do ich zakątka promień tego światła, które oble-