Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

mina zawinięte w płaszcze, siadały do bezimiennéj karetki, znikały na parę godzin i powracały nieznacznie.
Strojów charakterystycznych było mało, kilku mnichów, kilka pasterek niby wiejskich, arlekin, turcy, hiszpanie. Dwa czy trzy ubiory uderzały niezmierném bogactwem klejnotów, ale tych łatwo się było po nich domyśleć.
Wśród gwaru głównych sal, przesuwały się i postacie niezamaskowane z najlepszego towarzystwa. Ukazał się niejeden kontusz, niejeden obcy dyplomata wyfryzowany, upudrowany i wcale nie dbający o incognito. Maseczki zaczepiały najchętniéj tych panów, którzy z błogą galanterją im się uśmiechali. Obok młodzież i kilku polonusów staréj daty ze drzwi bufetu wyglądali z kieliszkami w ręku, pełnemi burgunda i węgrzyna.
Jeszcze daléj grano, a gra była zajadła. Kupy złota leżały w pośrodku... blady bankier z zawiniętemi rękawkami ciągnął faraona... stawili podchmieleni po tysiąc dukatów czasem. Krzyku i przekleństw nie