Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

którego pono nikt a nikt nie znał. Wyglądał na te czasy i na to miejsce osobliwie — gdyby nie butna mina, wziąłby go może niejeden z tych panów za sługę, bo był odziany więcéj niż skromnie, czarno, bez najmniejszego haftu, ozdoby i guzika... mężczyzna był młody jeszcze, twarzy pociągłéj, oliwkowéj cery, czarnego oka, głowę miał wygoloną, wąs zawiesisty.. koło ust drgało mu coś nieustannie, jakby buchającéj z wnętrza mowy powstrzymać nie zdołał, a silił się próżno. Zmierzył dosyć zuchwałemi oczyma zgromadzenie, podparł się na stole i podnosząc kieliszek, zawołał:
— Proszę o głos, mości panowie!
Wszyscy zamilkli.
Qui tacet, consentire videtur! — dodał po chwili — choć nie taję, że słodkich rzeczy prawić nie myślę... Jestem sam szlachcicem... ale jestem przedewszystkiem człowiekiem... Nie ma tu co w bawełnę obwijać... szlachta przepada i zginie...
Nikt temu nie winien, ani moskal i ca-