Rzucił ręką i postąpił daléj, nikt go nie powstrzymywał... znikł w tłumie.
Młodzi i starzy pozostali pod wrażeniem jego smutnego proroctwa...
— W tém ma słuszność — ozwał się jeden ze starych — zdegenerowani jesteśmy. Dawniéj gdyby tam nie wiem kto, choćby stokroć kniaziem był, przyszedł szlachcie naszéj niemiłemi wyrazy pluć w oczy, wszyscyby się do szabel porwali i trutniaby nie stało, boby go rozsiekano... a dziś daliśmy mu wyjść cało...
— Czekaj pan — przerwał głos z tłumu — reduta nie plac boju... mamy sto djabłów, którzy nas wezmą w obronę, zobaczymy jak kniaziątko z tego wyjdzie, jeśli cichaczem jutro nie wyruszy z Warszawy...
Wyrazy te były wymówione głośno, i z za tłumu głos na nie odpowiedział:
— Do usług, nie wyjeżdżam, nie... kto zechce, mieć mnie będzie... służę...
Znowu w sali około kieliszków nastało milczenie.
— At! zapićby tę sprawę! — ozwał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/70
Ta strona została skorygowana.