— Zgoda! zgoda!
Nalano szklanki. Ale poncz w wazie wyczerpany i wygorzały, świecił już tak słabym płomykiem, iż towarzystwo prawie omackiem siedziało; dolano więc parę butelek jamajki, a sine światełko wzniosło się znowu dziwacznie, mrugając po bladych twarzach zgromadzenia.
Prezydujący dostrzegłszy, iż dzień coraz jaśniejszy dobija się do wnętrza przez okiennice, dał znak do odwrotu. Dla ostrożności wszakże mieli po kilku odjeżdżać, aby powrót do miasta Nowym Światem tylu powozów razem, nie obudził podejrzeń i domysłów. Była to troskliwość może zbyteczna, gdyż naówczas uczty przeciągające się do białego dnia, trafiały się tak często, iż niczyjéj już uwagi nie zwracały. Często śniadanie proszone u jednego z hetmanów bez przerwy zajmowało godzin dwadzieścia cztery, a biesiadnicy dopiero nazajutrz do domów wracali, niemogąc się obliczyć z dniami i godzinami... Djabelska szajka przesunęła się przez śpiące jeszcze miasta ulice i rozpierzchła
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/91
Ta strona została skorygowana.