dzińców, w którym dla braku wozowni stawiano powozy podróżnych i konie niemogące się pomieścić, przy improwizowanych żłobach płóciennych; prawdziwe obozowisko.. Zmuszeni pilnować bryk, którym często obrzynano fartuchy i kradziono orczyki, woźnice pod gołém niebem jedli tu, pili i grali w karty z grzecznymi młodzieńcami, co się im uprzejmie nastręczali...
Marywil ówczesny nie słynął ani z czystości przesadzonéj, ani z bezpieczeństwa, niedosyć było drzwi na klucz zamykać, musiano często przy nich straż zostawiać, a i ta dawała się zbałamucić niekiedy... i tłumoki podróżnego znikały bezpowrotnie... Mówiono, że owe kramy na dole miały różne schowania tajemnicze, w których pochwycone rzeczy nader zręcznie były do szczęśliwszych czasów w bezpieczném miejscu ukrywane. Nikt nigdy złodzieja w Marywilu nie poszlakował, wszyscy zamieszkujący tu ludzie byli najuczciwsi, acz im z oczów różnie patrzało... Parę razy trafiło się, że w nocy samotnego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 1.djvu/93
Ta strona została skorygowana.