wadą było może to, że ją nieco za lekką mistrz płatnerz wyrzezał.
Z miną znawcy rotmistrz naprzód obejrzał jéjmościankę po wierzchu. Pochwa była z czarnego jaszczuru, oprawa skromna w srebro wyzłacane, z czarném nabiciem. Rękojeść po staremu z łańcuszkiem.
Rotmistrz obejrzał z uwagą, kiwając głową.
— Jak się nazywa? — spytał.
— Kto?
— Jéjmościanka! — uderzył w pochwę.
— Zwała się od pradziada Złotopiórką. On ją z Konstantynopola przywiózł.
— Złotopiórką! — powtórzył rotmistrz i powoli wysunął z religijném poszanowaniem, począł ważyć w dłoni, popatrzał na arabski napis na klindze, cmoknął, odstąpił i w powietrzu parę razy machnął.
— Niczego Złotopiórka, — rzekł — niczego; ale jakby dla mnie, niéma co wziąć, ręka nie czuje... przywykłem do cięższéj. W potrzebie łeb uciąć można — dodał, oddając szablę księciu.
Otóż, co chciałem powiedzieć, jest wszystko. W kieszeni od szarawarów małego Woczyplunia, pistolecika, miećby nie wadziło, a dobrze go naładować i pod-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/100
Ta strona została skorygowana.