Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

bo nikt do niego nie mówił i nie miał znać znajomych, po chwili począł wychyliwszy parę szklanek burgunda:
— Panowie jak ja nie macie tu znać znajomych?
— My? nie, — rzekł Stefan.
— Ja także; a szkoda, — dodał sąsiad, — są fizjognomje obiecujące wiele; ten czerwony nos naprzykład tyle mówiący o dobrém sercu swego właściciela... ten krągły żołądek drugiego, nadający mu patrjarchalną powierzchowność.
Stefan mimowoli się uśmiechnął; gość widząc, że czyni wrażenie, daléj począł prześmiewać współbiesiadników.
— Te polskie facjaty, których wąsy tak sumiennie napawają się wszystkiemi sosami, nie sąż wyśmienite? Niech panowie patrzą na tego, który z rewerencji dla atłasowego żupana, serwetę sobie zawiązał, gdyby u balwierza, a talerz trzyma pod brodą. O nieoszacowany!
Kniaź nawet nie mógł się powstrzymać od uśmieszku. Gość ciągnął daléj.
— A ten chudy, długi, który palców używa jakby jeszcze widelce wynalezionemi nie były, nie znaćże w nim wieśniaka, który ma w zanadrzu plik papierów, a na żołądku nieopuszczający go trzos: nervus rerum.