Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

dać butelkę i sam ciągnąc należycie, najpokorniéj prosił nowych znajomych, aby z nim po kieliszku wypili. Stefan za siebie i brata podobnąż płacąc grzecznością, zdobył się na drugą; czas upływał na najprzyjemniejszéj gawędzie.
Nieznajomy okazywał się jednym z tych bywalców, którzy znają cały Świat, na pamięć umieją koligacje i stosunki familijne, a w rozmowie de visu opisywał tyle krajów, z takim dowcipem, iż nie można się go było nasłuchać.
Nareszcie za długo przeciągnąwszy rozmowę, należało się rozstać. Kapitan oznajmił, że stoi na Marywilu, i prosił księcia, aby go kiedy odwiedził.
— W każdym razie spodziewam się — dokończył, — że się choć w niedzielę tu spotkamy, a gdy się lepiéj poznamy...
Obaj bracia wyszli bardzo ubawieni, kapitan Panasiewicz pozostał przy butelce, mając tam na kogoś czekać. Jeszcze mało co odeszli z Tłumackiego ku Bielańskiéj ulicy, gdy dwa draby, których książę zawsze za sobą widywał, ukazali się w pewném oddaleniu. Konstanty był w usposobieniu nieco żywszém... niecierpliwiło go to.
— Wiesz co, Stefanie, natrzyjmy na nich, żeby się ich raz pozbyć. To są hra-