Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/111

Ta strona została skorygowana.

biowscy szpiegowie czy zbiry... trzeba choć nastraszyć!
Stefanowi w to było grać. Skoczyli tak żwawo, iż, zanim się obejrzeli dwaj ichmoście, każdy swego trzymał za kołnierz.
Szczególna rzecz... ci ludzie zagrożeni poczęli się śmiać, patrząc na siebie. Nie obeszło ich to bynajmniéj.
— Niechaj książę puści — rzekł pocichu ten, którego on pochwycił; — do czego się to zdało? Książę mnie przecież musi znać!
— Ja?
— Ale no... toć krok w krok chodzimy za nim ciągłe...
— Właśnie to mi dojadło!.. Czego się za mną włóczycie? mów!
Drab w głowę się poskrobał.
— A kiedy kazano!...
— Kto? kiedy?...
— A Jezu miły!.. toć książę musisz wiedzieć... my z komendy rotmistrza Trąby — rzekł pochwycony.
Konstanty puścił swojego, wstyd mu się zrobiło.
— Powiedzcież rotmistrzowi — rzekł — że to niepotrzebne. W biały dzień co mi się ma stać?!
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — sze-