Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

pnął posługacz. — Ale gdyby książę dał na piwo przy téj zręczności...
Skończyło się tedy na datku i śmiechu. Konstantemu zdawała się ostrożność zbyteczną zupełnie i postanowił przy pierwszéj zręczności zaprotestować przeciw téj nazbyt troskliwéj opiece.
Przeszedłszy się, wrócili ze Stefanem na Marywil.
Tu znowu czekał na nich Metlica, ale z miną chmurną i tajemniczą; co najprędzéj wziął ich obu na górę. Drzwi zamknął, poprowadził do okna i chwycił Konstantego za ręce.
— Jedliście objad pod Orłem?
— Tak jest.
— Siedział przy was podżyły mężczyzna... —
— Kapitan Panasiewicz z Rusi; wiele z nim mówiliśmy, znał mojego ojca, miły nadzwyczaj człowiek.
— Przypatrzyłeś mu się książę dobrze?
— Doskonale.
— Poznasz go łatwo?
— Dlaczego?
— Taki to Panasiewicz, jak ja Lubomirski — dodał Metlica, zniżając głos — to bestyja, szpieg, zbój, co go na was nasadzili hrabiowie.
— Ale cóż ci się śni?!