Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/118

Ta strona została skorygowana.

Maleńki przedpokoik ciemny poprzedzał izbę dość obszerną, umeblowaną niewykwintnie, z których dwoje drzwi zamkniętych szły na prawo i lewo do dalszych pokojów. W środku stał stół nakryty, a na nim kilka butelek i szklanki. Świeca paliła się już w lichtarzu i okna od ulicy były wnętrznemi okienicami pozamykane...
Bystro spojrzał na wchodzącego kapitan i zobaczył szablę u boku.
— O mój Boże, — rzekł, — co książe za ceremonje robisz z sąsiadem, po co ta szabla! trzeba ją było doma zostawić... tać to darmo zawadza.
— Wiesz kapitanie przysłowie: Bez karabeli ani z pościeli...
— O! to tam kiedyś tak bywało, ale dziś...
Siedli, kapitan miał znać myśl podpoić wprzódy młodzika, nimby się do niego wzięto... butelki stały przygotowane... Konstanty wręcz odmówił, przepraszając, że chory.
— Ale to nie może być! kieliszek, co znowu... nie zawadzi!..
I nalał przysuwając natarczywie...
Konstanty przez grzeczność do ust go przytknął. Spojrzeli sobie w oczy... Panasiewicz miał minę niespokojną, skłopota-