ną, widocznie nie wiedział, jak ma się wziąć... Rachował widocznie na kieliszek i kłótnię przy nim... Oczy jego biegały... ręce drżały... Konstanty siedział zupełnie spokojny wlepiając weń badające, nieco sarkastyczne wejrzenie. Doskonały znawca ludzi i fizjognomji gospodarz wyczytał w tym wzroku i wyrazie ust coś takiego, co go z każdą chwilą więcéj mięszało. Ta szabla u boku... odmówienie kieliszka, ten tryumfujący uśmieszek...
— Pij bo książę, dalipan... co u kata? bo się będę gniewał! — zawołał gospodarz — Tych parę butelek musimy we dwóch wysuszyć, a nie, to nie puszczę.
— O, o! — zaśmiał się książę — ja nie piję.
— Książę musisz pić!
— Panie kapitanie, ja z musu nigdy nic nie robię... to moja natura.
Kapitan się skrzywił; było mu jakoś nieswojo i ciężko, perukę poprawiał, stukał szklanką, spozierał zpodełba.
— Ale bo — rzekł — dalipan, mógłbym się na księcia pogniewać i na serjo. Przyjść w odwiedziny i tak chcieć odejść na sucho... Łatwoby w tém upatrzyć pewną nieufność; szabla przy boku, pić nie chce! Mógłbym się urazić.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/119
Ta strona została skorygowana.