Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

— Do mnie! moi! do mnie!... Ja ci tu pokażę żarty!
Instynktowo Konstanty stanął na nogi i w mgnieniu oka dobył szabli.
Panasiewicz krzyczał jeszcze „do mnie moi!“ gdy jedne z drzwi bocznych otwarły się z trzaskiem, ale zamiast spodziewanych drabów swych pułkownik ujrzał osłupiały wpadającego niemi rotmistrza Trąbę, Metlicę i dwóch barczystych ichmościów. Poznał już co się święci, a że nie miał broni pod ręką, rzucił się przez przedpokój uciekać. Nim jednak dopadł drzwi, Trąba chwycił go za kołnierz, podniósł od ziemi i rzucił tak silnie o podłogę, iż można było sądzić, że się rozbił w kawałki. Jęk straszny dał się słyszeć, a tuż ludzie podpadli, którzy go zakneblowali...
Przez otwarte podwoje, któremi weszli obrońcy, widać było w drugiéj izbie kilku ludzi związanych, leżących na ziemi i ogromne kije przy nich.
Leżący na podłodze nieszczęśliwy Pancini miotał się daremnie i osłupiałemi wodził oczyma.
— Mości dobrodzieju! — wołał Trąba, któremu z radości ręce się trzęsły — co tu jemu zrobić? hę?... dawajcie tu plastry, bo się niebożątko potłukło!
Dwóch ludzi pokazało się z kijami. Na