Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

widok ich pułkownik zaczął ręce składać, a Konstanty ich sam odepchnął.
— Cóżto!... książę myślisz tego zbója, łajdaka, tego owego, mości dobrodzieju, bronić? — krzyknął Trąba. — Ale po lichoż ja się fatygowałem, jeśli nie mam mieć satysfakcji wlepić mu co najmniéj pięćdziesiąt?!
— Trzeba mu dać pamiątkę! — dodał Metlica.
— Puśćcie go z djabłami, dość będzie miał strachu! — rzekł książę — co sobie będziemy ręce walali!
— My nie! — krzyknął Metlica — ja tu mam takich, co tę operację odbędą; a żeby nie krzyczał, chustkę w pysk!
— Na miłość Boga! — począł książę — Ja nie pozwolę!
— A cóż?.. a cóż? — ozwał się zdumiony Trąba. — Czy mu może, przeprosiwszy go, kolację sprawić?
— Cyt! — przerwał Metlica — niech mi książę pozwoli, ja mam myśl kuchmistrzowską, doskonałą... To szelma lizipółmisek, smakosz... bić nie warto... wysmaruje się i odejdzie... Ale go tu zamkniemy na parę tygodni na chleb i wodę. Damy stróżów, posadzimy podkomorzyca dla dozoru... i nie puścimy, aż wyschnie na szczepę.