Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

Kapitan Trąba popatrzył na mówiącego z podziwieniem i strachem razem, środek proponowany wydawał mu się snać srogiém okrucieństwem.
— A nuż bestja na złość zdechnie? — szepnął, łokciem uderzając, do Metlicy.
— Nie bójcie się!... związać go w kij! — zawołał kuchmistrz — położyć na łóżku, stróżów postawić... Chleb i woda... Jeśliby krzyczał, kij pomoże.
Trąba był widocznie za prędkiém i jednorazowém wymierzeniem kary i ze smutkiem przekonywał się, że od kijów wstrzymać się będzie trzeba.
— Niby to... tego... delikatnością się unosicie, — zawołał — a on albo się wyrwie i uciecze, albo nam biedy narobi.
— To moja rzecz, — odparł Metlica, — rozwiązać mu gębę.
Odjęto knebel. Pułkownik osłupiałemi wodził oczyma, pieniąc się ze złości.
— Nim co będzie, pan pułkownik raczy zeznanie napisać, które ja podyktuję, — odezwał się Metlica.
— Jakie zeznanie!
— Przecież ludzie z kijmi stoją! — dodał Trąba, który miał wielką ochotę do natychmiastowego rozprawienia się ze skórą winowajcy.