Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

— A poco? — spytał Metlica.
— Nie pytaj, — odezwał się książe, — był to jeden człowiek, który mi pewne okazał współczucie... Muszę iść...
— Dziś? — zdziwiony spytał Metlica.
— Natychmiast... Jeźli przyjmą usługi moje... zostanę tam... mój Grzegorzu, wytłumacz mnie u Kapostasa...
Pierwszy raz widząc żywość, z jaką Konstanty rwał się wychodzić, niepokój jego... Metlica domyślił się ściślejszych z tym domem stosunków, niżeli wiedział i sądził. Nie sprzeciwił się wszakże wcale i podprowadził księcia za bramę, sam jeszcze czując potrzebę upewnienia się, że pułkownika nie puszczą.
Ulice mimo późnego wieczoru były pełne powozów i pieszych, a malownicza ich fizjognomja w blasku pochodni i latarni jeszcze się fantastyczniejszą stawała. Wspaniałe ekwipaże, jezdni, laufry, wojskowi, tłum wreszcie najdziwaczniéj strojny, wesołe twarze powracających z winiarni i wieczerzy nadawały Krakowskiemu przedmieściu jakiś pozór świąteczny. Ale około pałacu kasztelana cicho było, ciemno i smutno... W oknach od podworca cale nie było światła ani jednego powozu w dziedzińcu... książe dopadł przedpokoju i szczęściem dla siebie znalazł w nim słu-