żącego w usposobieniu rozżaloném, skłonnego do rozmowy, bo zbolałego od strachu, aby ukochany pan nie porzucił ich na zawsze. Był to niemłody już człowiek, który kasztelana kochał jak cały niemal dwór. Biedny płakał pocichu ocierając łzy.
— W téj chwili dopiero dowiaduję się o słabości kasztelana, — począł książe, — jestem mu winien wiele, radbym, aby wiedział, iż tu u drzwi stoję... łaknąc pocieszającéj wiadomości. Jestem książe Korjatowicz.
— A! mości książe! — wstając powoli odparł sługa, — źle u nas! Do pana ani myśleć dostąpić, ale powiem to saméj pani.
— Uczynicie mi łaskę wielką, — dodał Konstanty, — może w czémkolwiek mógłbym się przydać, powiedzcie, że stoję tu na rozkazy.
Służący poszedł, pozostał dosyć długo i otworzył nic nie mówiąc drzwi salonu księciu. Pusty był, jedna świeca woskowa paliła się na stole. Z dalszych pokojów dochodził tylko głuchy szmer chodzących na palcach osób i szepczących ludzi.
Po chwili, która mu się jak wiek długą wydała, Konstanty ujrzał wchodzącą kasztelanową, bladą, w sukni codziennéj, nie ubraną, z twarzą, na któréj dobrze znać było kilkonocną bezsenność i niepokój.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/130
Ta strona została skorygowana.