Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

dochodził, z siekierą w ręku, rąbał i druzgotał co spotkał.
Nikogo prócz niego nie było w domu. Snać straszny jakiś gniew opanował go, a owładnięty nim, zapomniawszy się, oszalały, tłukł i rozbijał co popadł.
W chwili gdy Konstanty wchodził, roztrzaskał wieko fortepjaniku i cisnął je za okno.
Książę pochwycił go oburącz.
— Na miłość bożą! co to jest?
Grzegórz się obejrzał i zlekka go odepchnął.
— Daj mi książę pokój! — zawołał — czynię sprawiedliwość! Nie chcę patrzeć na to... na ogień szatańskie sprzęty!... nic z przeszłości pozostać nie powinno!... nic, nic! Nie mam żony, nie miałem dziecka... stało się! Przeszłego życia trzeba zapomnieć, przyszłości się wyrzec!... Córka uciekła z djabłami; żonę, co jéj pomogła, wygnałem precz!... nie miałem dziecka, nie mam! Nie chcę ich znać!... Teraz nas dwóch na świecie, ty i ja! — zawołał do księcia. — Zabieram mój grat i idę z tobą, nie odstąpię cię na krok... będę ci służył.. zapomnę!.. wszystko się zapomina!...
I znowu chwycił siekierę, w pasji rąbał kszesła, stoły, tłukł zwierciadła.