drżały, gdy się dotykał rzeczy, do których całego życia przylgnęły pamiątki, łzy ciekły mu po twarzy, łykał je i powoli zrzucał na kupę wszystko. Potém poszedł do kuchni, wyniósł głownię, podpalił i stanął z założonemi rękami.
Ten olbrzym objęty taką boleścią, z którą napróżno walczył, stojący u stosu, na którym płonęły pamiątki przeszłości, milczący, zrozpaczony, tak straszliwym był w téj chwili, że nikt się zbliżyć doń nie ośmielił. Płomień pożerał owe kosztowne, niegdyś ofiarą prywacji nabywane dla ukochanego dziecka zabawki, zbytkowny sprzęt, odzieże... Metlica podsycał go, jakby pragnąc co najrychlejszego zniszczenia... Nareszcie została garść popiołu tylko i kupka węgla, w któréj walały się żelaztwa szczątki, szkła kawały i poczerniałe resztki bronzu... Grzegórz siadł na ziemi, ręką przysłonił oczy, płakał, ale łzy łykał...
Konstanty stał na boku, widząc, że temu cierpieniu należało swobodny przebieg zostawić, że tu słowo pociechy byłoby trucizną...
Tak upłynęła długa chwila... powoli otworzył oczy biedny człowiek, wstał, dźwignął się ciężko, poszedł do Konstantego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/148
Ta strona została skorygowana.